Chciani i niechciani goście naszych ziem
W naszej historii wiek XVII obfitował w klęski związane z najazdem szwedzkim, a więc grabieżami, zniszczeniem, okrucieństwem, a także klęski w postaci zarazy – epidemii. Oba te fakty przyczyniły się do upadku gospodarczego, głodu, związanej z tym migracji. Ponadto ucisk pańszczyźniany czynił z chłopa nędzarza. Był to zatem czas regresu we wszystkich dziedzinach.
W niektórych regionach uprawiano zaledwie 1/5 ziemi. Były tereny, gdzie zniszczeniu uległo 50% wsi, a liczba mieszkańców miast zmniejszyła się 10-krotnie Np. Warszawa liczyła w 1654 r. 15 tys. mieszkańców, a w 1660 r. – niespełna 4 tysiące.
Do chłopów opuszczających wyniszczałe gospodarstwa dołączali zubożali mieszczanie, a nawet podupadła szlachta. Wędrowali w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia dającego utrzymanie. Nazywali tych ludzi – luźnymi.
Większość tych ludzi wróciła po pewnym czasie do normalnej pracy, część natomiast przeistoczyła się w stałych nędzarzy – włóczęgów, żebraków, dziadów. Współczesny kronikarz pisał, że „wiele się pod tym żebraczym płaszczem, złodziejstwa i innego łotrostwa ukrywa”.
Odwiedzali tacy ludzie nasze tereny, przemieszczając się z Warszawy czy wschodniego Mazowsza na Śląsk, często nawet do Niemiec czy Czech. Pojawiali się w naszych wioskach także dziadowie przewyższający mieszkańców wiedzą o świecie, o wydarzeniach w innych częściach kraju.
Śpiewający dziadowie snuli opowieści o wodzach, jak np. Czarnecki, ale także o bezimiennych żołnierzach walczących ze Szwedami, o bohaterach walk na Podolu. Snuli wędrowcy swe poematy, pieśni o żołnierzach – tułaczach, którzy bohatersko bronili kraju oraz wiary przed Turkami, Tatarami i hordami na Kresach. Słowa te były wzruszające, robiły wielkie wrażenie na słuchaczach z głuchych wiosek*.
Lud słuchał niemal nabożnie i z lubością podań i pieśni opisujących krwawe okrucieństwo, bezeceństwa i okraszane fantazją dziadów opowieści – tym ciekawsze, im krwawsze. Społeczeństwem zdegradowanym biedą, wojnami, łupiestwem, trzeba było mocno potrząsnąć by zjednać sobie słuchaczy, co oznaczało datki, strawę, nocleg itp.
„Patriotyczni” włóczędzy stanowili jednak mniejszość w masie pospolitych złodziei, oszustów i szalbierzy. Chodzili przeważnie parami lub grupami. Wyłudzanie jałmużny było podstawą, a przywłaszczanie rzeczy cudzych uważali za normalność.
Dla większego efektu włóczędzy ubrani byli w najgorsze łachmany, brudzili twarze, malowali ropiejące rany, udawali ślepców, głuchych, epileptyków, inwalidów, pomylonych – wszak „kmiotkowie na widok wyjących i przerażających postaci sięgali do mieszków i wspomagali obieżyświatów”. Nawet uroczystości kościelne i modły „urozmaicali” jękami, wrzaskami, beczeniem. Największe nasilenie tych „występów” następowało po zakończeniu nabożeństwo lub na cmentarzu. Ludzie dawali, co mogli, byle pozbyć się tego towarzystwa.
* – np. o żołnierzu wracającym z wojny i opowiadającym siostrze, że jej brat leży w polu, a koń grzebie mu mogiłę; o Sobieskim, który przy pomocy Najświętszej Panny pobił na głowę tureckiego posłańca… Były setki tematów opowiadań wędrownych dziadów.